Ocaleni z piekła pod Monte Cassino

TREPCZA. 18 maja br. mija 76 lat od zdobycia przez polskich żołnierzy ważnego przyczółka w drodze wojsk alianckich do Rzymu. Wzgórze Monte Cassino ze słynnym klasztorem benedyktyńskim było dla Niemców ważnym umocnieniem, stąd zaciekle go bronili. Przed Polakami z korpusu, którym dowodził gen. Władysław Anders próbowali je bezskutecznie zdobyć żołnierze innych narodowości walczących u boku Brytyjczyków. Zanim Polacy zatknęli biało-czerwoną flagę na zgliszczach klasztoru przeżyli piekło i złożyli daninę krwi i młodego życia. Dobrze obrazują ich ofiarę rzędy białych krzyży wojskowego cmentarza. Niemcy doskonale ufortyfikowani mieli wszystkich zbliżających się do klasztoru jak „na talerzu”, a formacja wyborowych strzelców tylko czekała na najmniejsze wychylenie się zza skalnej osłony. Widok zabitych kolegów mógł skutecznie zniechęcać do dalszej, zdawało się beznadziejnej walki.

Po powrocie do Ojczyzny wyzwolonej od Niemców, ale opanowanej przez komunistów posłusznych Stalinowi nie mogli nawet wspominać o swojej wojennej drodze. Tych z zachodniego frontu uważano za szpiegów Ameryki i wrogów nowego ustroju. Żyli w lęku o swoje życie. Tylko w gronie zaufanych osób po kilku kieliszkach wódki zbierało ich na wspomnienia. To co tam przeżyli zapadło głęboko w ich pamięci już na całe życie. Sierżant Stanisław Janiszewski (1905-1979) rodem z Kuźminy,  odznaczony krzyżem „Monte Cassino”, gdy po wojnie osiadł w Trepczy snuł w gronie przyjaciół opowieści o dosłownym piekle, jakim była zdobywanie klasztornego wzgórza; o licznych trupach wiarusów, których wykorzystywano jako osłonę czy tarczę. Najmniejszy ruch i wychylenie się powodowało, że wyborowy strzelec niemiecki posyłał śmiercionośną kulę. Nieraz trzeba było przeleżeć bez ruchu w jednej pozycji wiele godzin, dopiero ciemności nocy pozwalały posilić się, czy w spokoju bezpiecznie  odpocząć. Nawet w śnie budził do świst pocisków niemal ocierających się o żołnierski mundur. Ranni w walce przez wiele tygodni powracali do zdrowia i dalszej gotowości bojowej.

O podobnych przeżyciach na tzw. froncie włoskim opowiadał sierżant Ludwik Pietryka (1925-2003), rodem z Krzemiennej, również odznaczony krzyżem „Monte Cassino”. Na starsze lata zamieszkał  w Mrzygłodzie, a po śmierci został pochowany na cmentarzu w Trepczy. Opiekę nad jego grobem roztacza mieszkająca tu córka, szefowa znanej sanockiej firmy ubezpieczeniowej. Jako trzeci uczestnik frontu włoskiego spoczywa  na trepczańskim cmentarzu szeregowy Władysław Milczanowski (1924-1999). Urodził się i wychował w Brzeżawie niedaleko Birczy. O swojej wojennej – jakże chlubnej przeszłości i służbie w oddziałach pomocniczych generała Andersa – nikomu nie wspominał. Gdy go pytano zapalał nerwowo papierosa i milczał. Podobno zaraz po powrocie z wojny,  ktoś ważny go ostrzegł, że za to „mogą go wywieść ruscy na białe niedźwiedzie”. Pod koniec swego życia, gdy dożył wolnej Polski i nic mu już nie groziło nawet ze swoją żoną Anną na te tematy nie prowadził żadnych dysput. Strach przed wywózką na Syberię był wciąż realny i tak trudny do pokonania.

18 maja br. w rocznicę zdobycia Monte Cassino podczas wieczornej Mszy św. w kościele w Trepczy 10 zapalonych zniczy umieszczonych w bliskości ołtarza trafi później na  groby 10 spoczywających tu weteranów II wojny światowej. Niech miłosierny Bóg będzie dla nich najpiękniejszą, wieczną nagrodą. Polska krew przelewana na froncie zachodnim czy wschodnim ma jednakową cenę. Tego nikt ani nic nie zmieni. Ma cenę i smak wolności, której obecnie wielu po prostu nie zauważa. A szkoda…

Zdjęcia archiwalne z walk o Monte Cassino. Wśród uczestników byli trzej weterani, którzy spoczywają na trepczańskim cmentarzu. Na zgliszczach klasztoru powiewała dumnie flaga biało-czerwona /pr/